Kwartet krakowskich aktorów (Jacek Buczyński, Maciej Małysa, Paweł Rybak, Maciej Słota) zagrał wyśmienitą sztukę o niczym. Ale i z niczego można się śmiać do rozpuku, zwłaszcza jeśli to nic jest naprawdę czymś godnym ponadgodzinnego siedzenia w dusznej sali małej sceny. Nie zauważa się nawet niedogodności, choćby święcącego co jakiś czas w oczy reflektora, który – niczym na przesłuchaniu – męczył wzrok publiczności w pierwszym rzędzie.
„Atrament dla leworęcznych” to komedia składająca się z różnych scenek: a to mówionych gagów – niczym w kabarecie – a to pełnych przezabawnych gestów numerów pantomimicznych. Wspólnym elementem dla wszystkich jest zepsuty kapelusz żebraka, który miał w gwarancji, że zbierze 100 złotych, a zebrał gumę do żucia, baton i bilet do cyrku. Wystarczy wrzucić do środka pieniążek, a widowisko – ze stop-klatki – zacznie się kręcić niemal w kółko: końcowy akcent to bowiem początek komedii puszczony z nagrania.
Całość w konwencji przypominającej nieco spatynowany obraz w starym kinie, a to wrażenie potęguje jeszcze muzyka: zabawny ragtime towarzyszący zresztą publiczności od chwili zajęcia miejsc. Są scenki naprawdę doskonałe: w restauracji, gdzie gość w talerzu zupy makaronowo-ryżowej znajduje poszczególne „części” wyposażenia kucharza: od zegarka do aparatu słuchowego. Czy też u dentysty, który za nie wyrwanie zęba bierze więcej niż za ekstrakcję i radzi, by dbać o zęby, bo sam je kiedyś miał. Albo ta o leniwym wydawcy, który przychodzi do pracy na dwie godziny dłużej, by dłużej nic nie robić. Jednak poprzez nieznajomość ortografii (nie wie, jak się pisze „gówno”) – napytuje sobie biedy, bo musi przeczytać 100 tysięcy wierszy pewnego poety. Wymieniać można by długo.
Można mieć wrażenie, że sztuka w sumie jest bez sensu, a sama Urszula Liksztet, kierowniczka literacka Teatru im. Norwida powiedziała, że nie należy doszukiwać się w „Atramencie” ukrytych znaczeń. Jednak nie sposób oprzeć się wrażeniu, że podobnie bezsensowne i absurdalne sytuacje – choć nie tak zabawnie przerysowane jak w sztuce Teatru KTO – widzimy na co dzień. Potwierdził to zresztą sam autor i reżyser Krzysztof Niedźwiedzki na spotkaniu po drugim przedstawieniu mówiąc, że swoje pomysły czerpie… z rzeczywistości, tylko ją po swojemu przerabia. Na szóstkę z plusem.